Jedną z najstarszych tęsknot ludzkości jest marzenie o powszechnej równości i sprawiedliwości.
Na początku, wśród rajskich rozkoszy nie tak było. Ta wszystkie owoce były wspólne. Odkąd jednak zapanowała nienawiść i podstępna władza Węża, który zwodzi ułudami rozkoszy i podburza mocnych przeciwko słabym, zniknęła równość ustroju, rozpadła się na różne nazwy i żądza posiadania zwyciężyła szlachetność natury. I tak na miejsce początkowej wolności natury i początkowej równości z prawa Stwórcy przyszło prawo silniejszego – nauczał Klemens z Aleksandrii u początków ery chrześcijańskiej. Przecież to właśnie chrześcijaństwo, którego trzecie tysiąclecie rozpoczyna się wśród głębokich różnic i podziałów między ludźmi, było wielkim buntem uciemiężonego człowieka przeciw narzuconej mu nierówności. Natura i wola Stwórcy nadała wspólne uprawnienia wszystkim, dopiero późniejsza uzurpacja jednostek wytworzyła prawo prywatne, obudziła żądzę zysku, a z nią podział mienia. Nie ze swej własności obdarowujesz ubogich, ale oddajesz im ich własność. Pismo Święte pełne jest opisów wspólnotowego (komunistycznego właśnie od łacińskiego communio – wspólnota) sposobu życia Jezusa i Jego uczniów. Można tam znaleźć mnóstwo przykładów owego szlachetnego rozdawnictwa dóbr, wyrzeczenia się odziedziczonego bogactwa, przestróg przed chciwością i wywyższaniem nad innych, bo wszak:Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego (Mt 19, 24). Stąd właśnie czerpali natchnienie ci wszyscy, którzy potem – w ciągu dwóch mrocznych tysiącleci – usiłowali „świat równać", perswazją lub siłą zaprowadzając na nowo „prawo Boże" lub „naturalne". Obojętnie, kim byli, buntownikami z radykalnych sekt chrześcijańskich pustoszącymi latyfundia feudałów podczas kolejnej z chłopskich wojen, jakie przewalały się przez dawną Europę od Atlantyku po Ural, szlachetnymi zbójnikami z rodu Robin Hooda albo polsko-słowackiego Janosika, natchnionymi pionierami, usiłującymi za oceanem albo na pustkowiach zakładać swoje zbiorowe komuny niczym pierwsze przylądki sprawiedliwego ładu, czy nawet opętanymi dyktatorami, działającymi jakoby w imię uciskanego ludu, jak przywódca plebejskiej rewolucji we Florencji pod koniec XV wieku, dominikański mnich Girolamo Savonarola – zawsze przyświecał im mit pradawnej, świętej równości. Tak właśnie zakorzenione jest stare socjalistyczne rojenie, że szczęście lub cierpienie rodzaju ludzkiego uzależnione są tylko od zewnętrznego ładu społecznego życia: wystarczy więc ten ład zmienić, inaczej i na nowo zorganizować społeczeństwo, aby wrócić do tego, co było na początku i odtąd znów będzie na wieki wieków, amen. Wystarczy przekonać albo wytępić bogaczy i niesprawiedliwych władców, aby wszyscy stali się znów równi i szczęśliwi. Ci wszyscy, co uwierzyli, przebywali razem i wszystko mieli wspólne. Sprzedawali majątki i dobro i rozdzielali je każdemu według potrzeby – czytamy w Dziejach Apostolskich (2, 44-45). A stąd już blisko do socjalistycznej zasady „każdemu wedle potrzeb", tak jak od zbuntowanych niewolników starożytności mających się za wykonawców „boskiego sądu" nad bogatymi, wcale nie jest daleko do zbuntowanych robotników i marynarzy piotrogrodzkich.
Kto tego nie chce przyjąć do wiadomości i wnikliwie przemyśleć, nie zrozumie nic z XX-wiecznego komunizmu. To prawda, że zrealizowany w ZSRR i państwach satelickich okazał się straszliwą pomyłką naszych czasów, że doprowadził do zniewolenia narodów, stagnacji gospodarki, że przelał tyle daremnej krwi, ale nie jest bynajmniej ten komunizm samą tylko pomyłką mas, szalbierstwem dyktatorów, podstępem szatana – zarazą, którą trzeba albo wypalić ogniem i żelazem, albo uśmierzyć nawracającą zbłąkane owieczki miłością. Komunizm – mimo swych błądzeń i potworności – tylko dlatego mógł przetrwać tak długo i przyciągnąć jak magnes tyle serc i umysłów, że odpowiada na odwieczną, gorącą i tylekroć sponiewieraną tęsknotę prostych ludzi do powszechnej równości, poważnie traktuje ich rojenia o sprawiedliwym ładzie, że odpowiada (a przynajmniej udaje, że odpowiada) na pytania, do których nigdy dotąd rzetelnie nie odniosły się poprzednie formacje ustrojowe łącznie z zachodnią demokracją. Nie chcieli tego zrozumieć ci, którzy wkrótce po rewolucji październikowej przewidywali rychły upadek bolszewików ani ci, którzy mieli nadzieję na wykrwawienie się sowieckiej Rosji w walce z Hitlerem, ani ci, którzy już tyle razy ogłaszali kres komunistycznej ideologii (a zwykle i ideologii jakiejkolwiek) we współczesnym świecie. Sprawa komunizmu, jego trwania, przemian, ekspansji i upadku, jest znacznie bardziej skomplikowana od gry sił na Kremlu, od statystyk produkcji czołgów i rakiet w kierowanych przez Kreml fabrykach, a wreszcie od rozpadu nieudolnej Gorbaczowowskiej pierestrojki pod presją silnej i sprawnej Ameryki prezydenta Reagana.
W drugiej połowie lat dwudziestych José Ortega y Gasset, wielki hiszpański filozof, bez wątpienia konserwatysta daleki od komunizmu, w Buncie mas pisał:Trzeba zupełnie nie znać duszy Europejczyka, by łudzić się, iż w sytuacji, kiedy nie widzi wokół siebie żadnej idei, pod której sztandary mógłby się schronić, nie porwie go to wezwanie do nowych, wspaniałych czynów. Łatwo sobie wyobrazić, że Europejczyk po to, by móc służyć czemuś, co nada życiu sens, i by uciec przed własną pustką egzystencjalną, przełknie zastrzeżenia wobec komunizmu, porwany nie tyle przez jego treści, co przez siłę moralnego gestu. Najprzenikliwiej ujmuje to chyba – w tym samym mniej więcej czasie – rosyjski konserwatywny filozof chrześcijański Nikołaj Bierdiajew, powiadając, że komunizm jest przypomnieniem o niespełnionym chrześcijańskim obowiązku.
Ale z drugiej strony:
Już dawno Panie duch mój gotów
i przyszłość czeka uśmiechnięta
w rytmicznym chrzęście kulomiotów idą
czerwone moje święta
pisał w oczekiwaniu na wszechświatową rewolucję polski poeta żydowskiego pochodzenia Bruno Jasieński. Niewielu lat było trzeba, by mistyczna wiara w nadchodzące czerwone święta zaprowadziła go do sowieckiego raju, gdzie – zgodnie z regułami stalinowskiego postępowania z „kosmopolitami" – czekał go wyrok w sfingowanym procesie i śmierć w łagrze. Zbyt silna jest ta ludzka wiara w istnienie, pomimo wszystko, kluczy do bram Złotego Wieku, by krew, łzy i zniszczenie mogły powstrzymać – uskrzydlającą jeszcze gnostyków w pierwszych wiekach chrześcijaństwa – nadzieję na zaprowadzenie Królestwa Bożego na tym padole. Jeśli nie w trąbach archaniołów, to w rytmicznym chrzęście kulomiotów usłyszy kroki zbliżającego się Mesjasza.
Nasze dusze są niespokojne, Panie... – skarżył się przed wiekami św. Augustyn, doświadczający tych samych tęsknot.
Czekać więc na zrządzenie Boże, czy samemu odważyć się na ten wielki i ostateczny – jak to potem nazwał Marks – skok z królestwa konieczności do królestwa wolności! A jeśli tak, to jaka jednostka lub grupa ma dość siły i wiedzy, aby przez nią zapewnić ludziom Równość i Sprawiedliwość po wsze czasy? I czy wolno jej w tym uszczęśliwiającym wszystkie narody dziele łamać bezrozumny opór tych, którzy wzbraniają się przed wiarą w jedynie słuszną przyszłość uśmiechniętą! Przecież Zbawiciel też karze grzesznych, a zapewni nagrodę swym prawowiernym wyznawcom. Przecież to dla ich dobra, nawet jeśli nadejście tego ziemskiego zbawienia – obojętnie, czy pod czerwonym, czy jakimkolwiek innym sztandarem ideologicznej wiary – obwieszczać będzie rytmiczny chrzęst kulomiotów i płacz zrozpaczonych matek.
Pierwszą receptę na upowszechnienie przyszłości uśmiechniętej dał wielki Platon. W swym znanym, należącym do podstawowego kanonu antycznej filozofii dziele Państwo opisuje dość dokładnie organizację takiego idealnego państwa-miasta, w którym władzę mieliby sprawować filozofowie, a więc elita intelektu, wiedząca najlepiej – z racji swego wykształcenia i przygotowania – jak zorganizować życie społeczne i jak nim kierować, aby uszczęśliwić ogół mniej oświeconych obywateli. Dotąd ludzie wierzyli w zstąpienie Bożego zesłańca albo w dobrego króla troszczącego się o poddanych. Tu po raz pierwszy wskazano na pewną warstwę społeczną, która „wie lepiej", która ma być nosicielem uszczęśliwiającej prawdy, nie nadającej się przez to do weryfikacji ani powszechnej kontroli, bo reszcie społeczeństwa pozostaje tylko poddanie się dokonywanym dla ich dobra zabiegom – tak jak pacjent poddaje się lekarzowi.
Zuchwałej odpowiedzi Platona:wiem! towarzyszy jednak skromne powiedzenie nieco starszego Sokratesa:wiem, że nic nie wiem. Wynika stąd zupełnie inne spojrzenie na świat i formę rządu, bo jeśli nie istnieje człowiek lub grupa mająca patent na słuszność, monopol na określenie form społecznego bytowania oraz na interpretację procesu dziejowego, to znaczy, że prawda musi się wykuwać w dyskusji i sporze, że droga ku niej jest nieprosta, że może się okazać, iż w danej chwili nikt nie ma racji, a dla praktycznych działań trzeba będzie zawrzeć kompromis między sprzecznymi stanowiskami stron. Jeśli od Platona wywodzą się ci, którzy „wiedzą, jak", a nawet gotowi są w imię tej wyższej wiedzy zniewolić inaczej myślących, to od Sokratesa wywodzą się ci, którzy wątpią i otwarcie gotowi są przyznać, że nie mają jedynie słusznej recepty na ład społeczny. Ale też, jak Sokrates, który poniósł śmierć w obronie swego prawa do wątpliwości, gotowi są powiedzieć „nie!" uzurpatorom przekonanym o swej jedynej i wyłącznej słuszności.
Takie są właśnie korzenie wielkiego sporu ciągnącego się przez wieki i do dziś – mimo upadku ZSRR – dzielącego ludzkość starcia między despocją a demokracją, między „wyższym porządkiem" a wolnością, między tymi, którzy „wiedzą lepiej" a tymi, którzy dopuszczają omylność; sporu między koncepcją uszczęśliwiania ludzi nawet wbrew ich woli a przekonaniem, że ludziom samym trzeba pozostawić decyzję o ich losie, nawet gdyby postępowali niezbyt słusznie. Potem oczywiście rozmaite grupy i siły samym sobie skłonne były przypisywać owo prawo do kategorycznego wiem, rozmaitymi motywując to nadaniami: od woli Boskiej, przez rację pochodzenia, aż po „wyższość klasową" bądź nawet rasową. Od teokracji, w której mieli rządzić kapłani takiej lub innej religii, kierując się nadprzyrodzonym objawieniem, przez państwa arystokratyczne, kastowe, aż do marksistowskiego przekonania o szczególnej misji dziejowej proletariatu. Zawsze jednak, w każdym takim systemie, grupom nie będącym nosicielami tej wyjątkowej misji pozostawało tylko dobrowolne lub wymuszone podporządkowanie „przodującej sile" – niezależnie od tego, czy była to panująca rodzina, czy predestynowana do wyłącznego rządzenia partia.
Demokracja ma do przeciwstawienia tej mesjańskiej wizji politycznej tylko przekonanie o tym, iż nikt nie jest nosicielem prawdy, że świat zawsze będzie skonstruowany cokolwiek wadliwie i na tym dalekim od przyszłości uśmiechniętej padole jedynym sensownym sposobem rozstrzygania ważnych spraw jest swobodnie wyrażona wola większości przy ochronie praw tych, którzy akurat chwilowo stanowią mniejszość. Nie ma w tym ani mesjaństwa, tak pociągającego dla wielu serc i umysłów, ani ideologicznego czadu, ani żadnej ambitnej nadziei na ziszczenie się utopii raz na zawsze sprawiedliwego i uszczęśliwiającego porządku.
Wiek XIX w Europie (zwłaszcza w Europie Zachodniej) to okres walki społeczeństw o demokrację, czas zarówno wielkich reform, jak i – zapoczątkowanych jeszcze w poprzednim stuleciu – rewolucyjnych zrywów przeciw feudalnemu despotyzmowi. Ale zarówno w XIX-wiecznych demokracjach, takich jak Anglia, Stany Zjednoczone czy później Francja, jak i zwłaszcza w XIX-wiecznych despocjach, takich jak Rosja czy częściowo Prusy, szerokie masy ludowe wciąż pozbawione były wielu podstawowych praw ludzkich, jakie dziś uważamy za oczywiste, a nawet nie były w stanie wykorzystywać tych praw, które im w owych ustrojach formalnie przyznano. Rozwój przemysłu oznaczał też jednoczesny wzrost liczby rekrutującego się ze wsi i zaludniającego uboższe dzielnice miast proletariatu; na jego zrazu niczym nieograniczonym wyzysku wyrosły zarówno fortuny kapitalistów, jak i potęga ówczesnych państw przemysłowych. Marksowska idea wyzwolenia proletariatu przez odebranie kapitalistom zagarnianej przez nich wartości dodatkowej trafiła więc na podatny grunt: któż inny jeśli nie sam robotnik jest bardziej uprawniony do decydowania o przeznaczeniu wyprodukowanych przez siebie dóbr? Znów, jeśli chcemy cokolwiek zrozumieć z komunizmu współczesnego, musimy sobie jasno uświadomić, że XIX-wieczny ruch socjalistyczny nie wziął się z podszeptu szatana, lecz z zupełnie konkretnej i obrażającej ludzkie prawa niesprawiedliwości społecznej, istniejącej zarówno w ustrojach mających się za demokracje, jak i w ówczesnych despocjach. Garść możnych i bogaczy założyła jarzmo prawie niewolnicze niezmiernej liczbie proletariuszy – czytamy w jednym z ówczesnych tekstów, ale nie jest to bynajmniej Manifest komunistyczny Marksa, lecz encyklika Rerum novarum papieża Leona XIII. Niestety, ta pierwsza – i dość nieśmiała we wnioskach – oficjalna reakcja Kościoła na wyzysk nastąpiła dopiero w okresie największej potęgi ruchu socjalistycznego, w czterdzieści trzy lata po owym Manifeście, dwadzieścia lat po zbrojnym zrywie Komuny Paryskiej, dwa lata po powstaniu Drugiej Międzynarodówki, gdy światem wstrząsały pierwszomajowe demonstracje, odbywane pod czerwonym sztandarem dla upamiętnienia strzałów do strajkujących robotników w Chicago. Przez długie dziesięciolecia myśl socjalistyczna, także w jej radykalnie rewolucyjnej marksistowskiej wersji, była jedyną odpowiedzią na dramatyczne dylematy wyzyskiwanych.
Rychło się jednak okazało – i doprowadziło to właśnie do rozłamu w owej Drugiej Międzynarodówce – iż sami proletariusze, w miarę jak ich walka zaczęła przynosić owoce, w miarę, jak uzyskiwali uprawnienia socjalne, własną reprezentację polityczną i uczyli się korzystania ze swych praw obywatelskich, są coraz mniej skłonni do mesjańskiej rewolucji, ale raczej, w zgodzie z rozsądkiem i trzeźwą kalkulacją, opowiadają się za reformami. Tak nastąpił wielki rozłam ruchu socjalistycznego – właśnie na przełomie XIX i XX wieku – na reformistyczną socjaldemokrację i radykalnie rewolucyjny komunizm. Znamienne, że w państwach uprzemysłowionych, o licznej klasie robotniczej, zaawansowanych w XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej, zdecydowanie przeważyła tendencja socjaldemokratyczna. Zwłaszcza tam – gdzie, jak w Anglii – reformowanie istniejącego systemu jest czymś oczywistym, dylemat rewolucyjny właściwie nigdy nie stanął przed tamtejszym ruchem socjalistycznym, który od początku był reformistyczny, a jeśli marksistowski, to na krótko i powierzchownie. Tymczasem tam, gdzie władza była despotyczna i antyreformatorska, przemysł słaby, klasa robotnicza nieliczna, a w partii dominowała skłonna do mesjańskich rojeń inteligencja – a było tak przede wszystkim w Rosji – kierunek radykalnie rewolucyjny okazał się na tyle silny i popularny, by choć na chwilę porwać za sobą masy i sięgnąć po władzę.
Stąd właśnie teza Lenina – powtórzona zresztą za Engelsem – że proletariat sam nie jest w stanie dojrzeć do rewolucyjnej świadomości, że pozbawiony „wiedzącego lepiej" kierownictwa skłonny jest do ulegania tendencjom ugodowym, że ta pożądana świadomość musi być dopiero wniesiona przez partyjną awangardę. Stąd też uzupełniające tę tezę leninowskie twierdzenie o jedności praktyki i teorii, czyli, mówiąc po ludzku, o konieczności zajmowania się przez partyjnych przywódców jednocześnie teorią komunizmu i bieżącym kierowaniem walką polityczną; psychologia przecież dobrze wie, iż człowiek stara się poglądami uzasadniać swą praktyczną działalność, tak więc podwójnie uwikłanemu „przywódcy typu leninowskiego" wyjątkowo trudno będzie zboczyć z raz wybranej drogi i przyznać się do błędu. Stąd teza, że nie wolno się oglądać na tymczasowe interesy proletariatu, ale należy się opierać na „naukowej" wiedzy o całokształcie procesu dziejowego, który przecież musi zmierzać w kierunku komunistycznej przyszłości, a wszystkie przeszkody i wstrząsy na tej jedynie słusznej drodze to tylko „przejściowe trudności", opór niedostatecznie uświadomionych, których trzeba przekonać lub złamać, albo „podstępna robota przeciwnika".
W ten właśnie sposób – w miarę jak sam proletariat odsuwał się od komunizmu – zostały przygotowane teoretyczne podstawy uzasadniające wyższość małej, ale za to mającej elitarną wiedzę o procesie dziejowym, mechanizmach historii i o tym, co dla mniej uświadomionego proletariatu dobre – partyjnej awangardy. Tak została uzasadniona nie tyle dyktatura proletariatu, ile dyktatura nad proletariatem. Skoro partyjne przywództwo, kadra zawodowych rewolucjonistów komunistycznych „wie lepiej", co jest słuszne, co wynika z biegu dziejów i co przybliża ziszczenie komunizmu, to wówczas nie tylko – jak ci platońscy filozofowie – władni są panować nad innymi i łamać ich opór, ale także nie zadrży im ręka i nie zmięknie sumienie, gdy (jak nieraz to w historii „państwa proletariatu" bywało) rytmiczny chrzęst kulomiotów zabrzmi przeciw proletariatowi, w imię proletariatu.
Partia nie jest więc w ruchu komunistycznym tylko gwardią pretoriańską skupioną wokół czerwonego sztandaru, a potem związkiem zawodowym ludzi władzy, pracowników aparatu ustanowionego przez ten ruch państwa; nad wszystkimi innymi znanymi dotąd formami politycznej organizacji ludzi ma tę wyższość, że w stopniu dającym się porównać tylko z religią oferuje niezachwianą pewność sumienia i przekonanie o wyższym sensie podejmowanych działań. Tak została otwarta droga do zniewolenia umysłu przez wiarę (choć bez nadprzyrodzonej sankcji na tamtym świecie), do dyktatury garstki partyjnych doktrynerów, którym, w imię realizacji ich mesjańskiej wizji, wolno było się posługiwać dowolnie demagogiczną polityką, dowolnym oszustwem, wiarołomstwem, wybiegiem i zbrodnią, byle tylko przybliżało to zarysowany przez tę doktrynę cel.
Jeśli jednak w wieku „pary i elektryczności" przemysł ciężki zatrudniający wielkie rzesze robotników był podstawą potęgi państw, a robotnicy najliczniejszą klasą społeczną, to rzecz zaczęła się zmieniać w połowie XX wieku, wraz z kresem „epoki stali i stalówek", z nadchodzeniem czasów automatyki, komputerów, coraz szerszego zastosowania wyników badań naukowych – tego wszystkiego, co określane jest dziś jako „rewolucja naukowo-techniczna" albo „społeczeństwo poprzemysłowe". W dzisiejszych wysoko rozwiniętych państwach Zachodu – ongiś wielkiej enklawie proletariatu i jego socjalistycznych partii – robotnicy stanowią kilkanaście procent ogółu zatrudnionych, dominuje tam sektor usług, przetwarzania informacji; jak to się dziś powiada w Stanach Zjednoczonych – białych kołnierzyków. W państwach komunistycznych udział ten był o wiele wyższy, ale też spadł wraz z postępem techniki. I jak tu teraz mówić o uprawomocnieniu ustroju komunistycznego przez interesy robotnicze, o misji dziejowej proletariatu, skoro jest klasą w zaniku, tak jak chłopstwo, które z klasy niegdyś dominującej liczebnie przekształciło się w grupkę farmerów, obejmującą na przykład w USA zaledwie 2% zatrudnionych?
Idea, która swą mesjańską wizją uskrzydlała miliony plebejuszy, w swej ustrojowej realizacji ciężko i bezwładnie wsparła się nie na ich nadziejach, lecz na dwóch silnych ramionach, które aż do końca zachowały sprawność: pierwsze to cenzura prewencyjna, drugie – służba bezpieczeństwa.
Ale czyż mogłoby się stać inaczej z jakąkolwiek ideą pozwalającą – niby u Platona w jego wspaniałym państwie – uszczęśliwiać innych wbrew ich woli?
W 1896 roku polski socjalista Edward Abramowski w wydanych trzy lata później Zagadnieniach socjalizmu pisał:Ażeby zaś państwo, jako świadomy akuszer komunizmu, mogło utrzymać przymusowy ustrój ekonomiczny pewnego typu, stosunki życiowe nieodpowiadające jeszcze ludzkiej ideowości, a przez to interesom i potrzebom (a takim był kolektywizm przy zetknięciu się z niezrewolucjonizowaną masą ludzką, przesiąkniętą jeszcze duchem drobnomieszczaństwa i konserwatyzmu chłopskiego), na to potrzeba przede wszystkim olbrzymiego rozwoju moralnych i fizycznych atrybutów państwa, rządu, który by we wszystko wglądał, pętając człowieka tysiącznymi więzami swoich regulaminów; potrzeba zatem całego aparatu biurokracji, militaryzmu i policji, władzy wykonawczej i prawodawczej niezależnej od mas ludowych, gdyż inaczej niezgodne z ideowością tych mas instytucje społeczne runęłyby przy lada nacisku z ich strony; co więcej – ażeby państwo mogło utrzymać moralny autorytet swej władzy, niezbędną podporę swego aparatu, muszą być wprowadzane w życie publiczne te wszystkie sposoby, które rozwijają i utrzymują w tłumach poddańczą moralność, poszanowanie praw i przepisów policyjnych, uznanie biurokratycznej oficjalnej sprawiedliwości za czynnik decydujący w stosunkach między ludźmi.
W tych kilku zdaniach opisana jest cała rzeczywistość wprowadzonego po półwieczu realnego socjalizmu w Polsce, łącznie ze stanem wojennym. Trudno o trafniejszą prognozę, pisaną jeszcze wtedy, kiedy Lenin powiadał, że jego pokolenie nie dożyje rewolucji.
A w pisanej zimą 1903-1904 pracy Socjalizm a państwo Abramowski przestrzegał jeszcze dramatyczniej i bardziej jednoznacznie, że: [...] polityka socjalizmu współczesnego nie jest polityką wolności, lecz wzmocnienia i rozszerzenia władzy państwowej; że zmierza ona nie do wyzwolenia człowieka, lecz do upaństwowienia wszystkiego, co się tylko da upaństwowić w jego życiu.
Jest to pierwsza tak przewidująco trafna krytyka najstraszniejszej i zapewne nieuleczalnej choroby zwycięskiego komunizmu, co więcej, pisana na długo przed zwycięstwem i z pozycji sympatyka tego samego czerwonego sztandaru, któremu jednak – nieobca chyba każdemu socjaliście – mesjańska tęsknota do utopii sprawiedliwości i braterstwa nie mąciła krytycznego umysłu. Trudno się zresztą dziwić, że najbardziej przewidującym krytykiem totalitarnego upiora czającego się za czerwonym sztandarem był socjalista wyrosły z Ducha Rzeczypospolitej.
Już po zwycięstwie leninowskiej rewolucji Karl Kautsky, jeden z przywódców niemieckiej socjaldemokracji, zauważył zwięźle:Bolszewizm w Rosji zwyciężył, ale sprawa socjalizmu poniosła straszliwą klęskę. A w stalinowskich latach trzydziestych angielski socjalista (a więc z ducha swej tradycji szanujący wolność i demokrację) słynny George Orwell pisał:W imię socjalizmu reżim rosyjski dopuścił się niemal wszystkich zbrodni, jakie można sobie wyobrazić, a jednocześnie jego rozwój nie przybliża, a oddala go od socjalizmu. [...] Związek Sowiecki nieustannie oddala się od starej idei społeczeństwa ludzi wolnych i równych dążących do ogólnego braterstwa.
Nie mogło być inaczej. Obojętnie, jak wielu i jak gorąco wierzących wyznawców pociągnęłaby za sobą na swój gnostycki „bój ostatni", ta nowa wiara w świeckie samozbawienie proletariatu musiała się przekształcić w dyktaturę partyjnej biurokracji, skoro tylko pozwoliła tej elicie uznać, iż posiada boską wiedzę o zamiarach historii, a przez to wolno jej stanowić prawa i miażdżyć opornych. W nową klasę – jak w tytule swej książki z 1965 roku nazwał biurokrację partyjną były jugosłowiański dygnitarz komunistyczny Milovan Dżilas – przekształciliby się nawet i szlachetni filozofowie z państwa Platona; tak jak stała się nią niegdyś carska biurokracja, a współcześnie islamscy ajatollahowie Chomeiniego w Iranie czy koszarowi koleżkowie w dyktaturach wojskowych. Nie trzeba dodawać, że taka „nowa klasa" ma swoje własne egoistyczne interesy, a że trzyma w ręku (w komunizmie najmocniej!) wszystkie – ideologiczne, policyjne, gospodarcze – środki ich utrwalania i obrony, jest potężną, antyliberalną i konserwatywną siłą przeciwstawiającą się zmianom i reformom, tłumiącą sprzeciw, zainteresowaną w zachowaniu swego stanu wpływów i pozycji w państwie.
W Polsce komunizm – nazywający się jeszcze wtedy „rewolucyjnym socjalizmem" – natrafił długo przed zwycięstwem rewolucji bolszewickiej na podstawową barierę; szedł od zaborców, głównie z Niemiec i z Rosji, a jego mesjańska, internacjonalistyczna doktryna negująca potrzebę walki o niepodległość (proletariusz nie ma ojczyzny) budziła uzasadnione podejrzenie, iż czerwony sztandar ma kamuflować utrwalenie podziału kraju między trzech zaborców. Przeciwny więc był – tak wytrwale i dramatycznie manifestowanym – dążeniom niepodległościowym Polaków, właśnie u początków XX stulecia nabierającym realnych kształtów. Dlatego, jeśli już wybierano czerwony sztandar, to PPS-owski, wedle tej partii bowiem rewolucja miała być przede wszystkim niepodległościowa. Tak więc ówczesna Polska – mimo iż niewiele lepiej rozwinięta przemysłowo od Rosji, a dużo gorzej od Niemiec – szła w swym socjalistycznym nurcie drogą demokratyczną i reformistyczną.
Zwycięstwo rewolucji socjalistycznej właśnie w Rosji – czego, ze względu na małą liczebność proletariatu, akurat najmniej się z tej strony spodziewano – podwyższyło jeszcze tę barierę: odtąd komunizm miał iść od najgorszego z zaborców, obciążony skrzywieniami jego bizantyjsko-tatarskiej tradycji. Wojna 1920 roku i marsz na zachód ożywionych świętą komunistyczną wiarą kolumn Tuchaczewskiego sprawiły, że wszystkie – sięgające wieku XVIII i smutnej pamięci czasów Katarzyny II – stare kompleksy antyrosyjskie zlały się w całość z nowymi, antykomunistycznymi, tym bardziej że nagle objawiony – „rząd" w Białymstoku aż nadto oczywiście kojarzył się z Targowicą. To przecież polski robotnik i chłop pod kierownictwem socjalistycznych i ludowych przywódców pobił pod Warszawą armię pierwszego na świecie państwa mieniącego się „robotniczo-chłopskim", przedłożył wolność we własnym kraju nad współuczestnictwo w ziszczonej utopii „ojczyzny światowego proletariatu". Sowiecki system stalinowski – coraz bardziej totalitarny, podporządkowujący sobie wszystkie dziedziny życia niekontrolowanej władzy partyjnego aparatu – wydawał się obywatelom Rzeczypospolitej coraz bardziej odrażający.
Przez cały czas międzywojennej niepodległości istniała i działała jednak Komunistyczna Partia Polski, nieprzekraczająca nigdy liczby parunastu tysięcy członków. Na pewno na jej korzyść przemawiała niemożność spełnienia przez tę odrodzoną Rzeczpospolitą (jeśli mogły one być do spełnienia w całości?) nadziei broniącego jej w 1920 roku robotnika i chłopa. A już na pewno sprzyjały jej coraz bardziej autorytarne, coraz mniej liczące się z polską tradycją demokratyczną rządy sanacji. Sporo było wśród jej członków tej świętej komunistycznej wiary, bardziej religijnej niż racjonalnej. Nigdy jednak nie wyszła poza polityczny margines i paroprocentowy udział w wyborczym elektoracie; nie mogło być inaczej w kraju antyrosyjskim, leczącym jeszcze rany wyniesione z niedawnej wojny z komunistycznym państwem. Trudno powiedzieć, czy przyczyną katastrofy tej partii i osobistej tragedii bardzo wielu jej najbardziej ideowych członków była krnąbrność w stosunku do moskiewskiej centrali, dziedzictwo obecnego nawet w polskim komunizmie Ducha Rzeczypospolitej, czy może Stalin już się szykował do wspólnego z Hitlerem rozbioru Polski i zorganizowani polscy komuniści po prostu byli mu niewygodni? Dość, że w 1938 roku Międzynarodówka Komunistyczna działająca w Moskwie pod przewodnictwem bułgarskiego komunisty Georgi Dymitrowa rozwiązała swą „polską sekcję" (partie w poszczególnych krajach były tylko „sekcjami"), jako przeżartą przez wrogą agenturę.
Stefan Staszewski – ideowy przedwojenny komunista, skazany właśnie za swą „wywrotową działalność" na kilka lat więzienia – został akurat wtedy wymieniony za przetrzymywanego w ZSRR obywatela polskiego i za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża pojechał przez Gdańsk do swego wymarzonego czerwonego raju. Tam wpakowano go wkrótce za kraty ponurej sławy moskiewskiej Łubianki, torturowano, obiecano karę śmierci. Komunistyczna Partia Polski miała bowiem – o czym delikwent jeszcze nie wiedział – zostać rozwiązana, a stalinowska sprawiedliwość powinna szybko dostarczyć dowodów potwierdzających oskarżenie o „agenturę". Ostatecznie skazano go na pobyt w jednym z najstraszniejszych łagrów na Kołymie, skąd nie udało mu się wydostać do armii generała Andersa ani nawet generała Berlinga. Wrócił dopiero w 1946 roku i – choć już wiedział o tym systemie wszystko od najgorszej strony – zaczął go współtworzyć ponownie, pełniąc w Polsce odpowiedzialne funkcje partyjne. Wprawdzie – jako sprzyjający odnowie I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR – zasłużył się w przygotowaniu polskiego Października, ale w jaki sposób jego komunistyczna wiara pozwalała mu uzasadniać ponowne uczestnictwo w budowie w Polsce tego samego stalinizmu, który tak dotkliwie zaszedł mu za skórę w ZSRR – tego nigdy nie powiedział w swych licznych wywiadach prasowych udzielanych już po porzuceniu komunizmu. Dusza wierzącego komunisty polskiego czeka jeszcze na swojego Szekspira, a może raczej Dostojewskiego.
Podobny los jak Stefana Staszewskiego spotkał większość działaczy KPP, którzy znaleźli się w kraju swej przyszłości uśmiechniętej. Mieli jednak mniej szczęścia niż Staszewski, ich ciała zostały tam na zawsze.
Doświadczenie 1938 roku leży wciąż u samych podstaw „komunizmu po polsku". Z czołówki działaczy KPP przetrwali głównie ci, którzy pozostali w kraju, siedzieli cicho, aż w końcu okazali się Stalinowi potrzebni; w sumie drugorzędny garnitur, „pierwszorzędni" szukali schronienia w kraju swoich marzeń. Dlatego nawet w NRD ocalało więcej przedwojennych komunistów, bo Hitler wsadzał ich do obozów, ale na ogół nie uśmiercał.
Agresja z 17 września 1939 roku, potem kolejno Katyń, odebranie ziem wschodnich, rozprawa z AK i podziemiem niepodległościowym, narzucenie siłą ustroju i rządu, fatalnie pogłębiły antyrosyjskie, a więc i antykomunistyczne uprzedzenia Polaków. A do tego jeszcze jakże wielu z tej – napływającej do Polski wraz z wojskiem komunistycznej kadry – miało semickie pochodzenie. Tylko jedna jedyna Polska – wśród oddanych w Jałcie w sowieckie władanie państw środkowoeuropejskich – była obarczona takimi uczuleniami, tylko ją tak wysokie bariery oddzielały od Rosji i komunizmu. A mimo to wprowadzono w niej komunizm z całą biurokratyczną bezwzględnością.
Kto więc zapełniał po wojnie szeregi partii komunistycznej noszącej miano Polskiej Partii Robotniczej w kraju najmniej nadającym się do komunizmu? Nieliczni, drugo- i trzeciorzędni działacze komunistyczni, którzy przetrwali wojnę w Polsce, jak nieodgrywający większej roli w przedwojennym ruchu komunistycznym przywódcy powojenni Edward Ochab i Władysław Gomułka. Trochę jeszcze pomniejszych figur z dawnej KPP, które przez szczęśliwy traf lub przeoczenie wymknęły się sowieckiej bezpiece. Sporo polskich Żydów, zwłaszcza z terenów wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, jeszcze na długo przed wojną ciążących ku komunizmowi. Grupa sympatyków komunizmu lub socjalistów powracających do kraju z polskich formacji zbrojnych na Zachodzie, lecz już od początku naznaczonych piętnem „niewłaściwej przeszłości", a przez to kwalifikujących się od razu do losu ofiar kolejnych czystek i sfingowanych procesów. Przede wszystkim jednak do partii zaczęła wstępować po wojnie spora rzesza polskich plebejuszy, bynajmniej nie komunistów, słabo wykształconych i niewyrobionych ideowo, lecz o wyraźnych sympatiach prosocjalistycznych, przekonanych, że skoro nowy ustrój usuwa kapitalistów, oddaje ziemię chłopom, otwiera szeroko drogi do wykształcenia i awansu, to – mimo iż „ruski", narzucony i niechrześcijański – okaże się „nasz", na pewno lepszy od przedwojennej sanacji. Nad tym wszystkim jednak musiała od początku dominować masa zwyczajnych karierowiczów i „ludzi władzy", jacy garną się w każdym ustroju do każdej partii rządzącej, a cóż dopiero w komunizmie, w którym partia ma mieć to prawo nienaruszalne i dane na wieczność. Mało było tu inteligencji po części dlatego, że wyniszczyła ją wojna, lecz głównie ze względu na wszystkie uprzedzenia antyrosyjskie i antytotalitarne, o jakich była mowa. Jeśli już ktoś z bardziej świadomych niekomunistów decydował się na udział w bloku rządzącym, to raczej wybierał PPS (później poddaną niszczącym czystkom i wcieloną do partii komunistycznej), choć partia ta niekorzystnie różniła się od PPS przedwojennej. Ta absencja inteligencji miała w polskiej partii szczególnie nasilony charakter, z wyraźną niekorzyścią zarówno dla ideowego oblicza PPR, a potem PZPR, jak i dla jej zdolności do rządzenia krajem.
Słabość i chwiejność rządzącej partii, uzależnienie się jej od aparatu represji, spowodowało też szczególnie głęboki w Polsce podział – używając określenia Orwella z jego słynnej powieści Rok 1984 – na partię zewnętrzną, czyli tę amorficzną rzeszę trzymającą w kieszeni legitymacje trochę dla kariery, trochę z prosocjalistycznych sympatii, i na partię wewnętrzną – elitarny, sprawdzony aparat zawodowych funkcjonariuszy – jądro „nowej klasy". Podział polityczny w Polsce w większym stopniu przebiegał od początku poprzez partię niż między partią a społeczeństwem.
W ten sposób w latach bezpośrednio powojennych nie udało się rządzącej grupie ani zbudowanie silnej partii komunistycznej, ani też wykorzystanie – dokonującego się w wyniku klęski rządzących do 1939 roku polityków, wydarzeń wojennych i zwycięstwa ZSRR – wielkiego przesunięcia nastrojów społecznych w lewo, któremu uległa cała ówczesna Europa.
Nastąpiło to dopiero w 1956 roku, i to poniekąd wbrew intencjom rządzącej grupy. Osłabienie systemu władzy w ZSRR po śmierci Stalina, kulturalna i ideologiczna „odwilż", której najbardziej widocznym wykwitem był obalający stalinizm XX zjazd KPZR, musiały zaowocować w społeczeństwach gniewnym pomrukiem przeciw partii, a w samych partiach falą sprzeciwu wobec postalinowskich reliktów; zwłaszcza w partii tak mało komunistycznej jak PZPR. Dzięki odpowiedzialności społeczeństwa, w porę dokonanym ustępstwom, osobistej zręczności wyniesionego przez październikowe poruszenie do władzy Władysława Gomułki, udało się uniknąć tragedii węgierskiej, tam bowiem społeczny sprzeciw doprowadził do antykomunistycznej rewolucji krwawo stłumionej przez sowieckie dywizje. Ustępstwa ekipy Gomułki – niewielkie przecież: zwolnienie z internowania prymasa Polski Stefana kardynała Wyszyńskiego i chwilowe zawieszenie polityki antykościelnej, zaprzestanie przymusowej kolektywizacji wsi, liberalizacja cenzury i polityki kulturalnej, zgoda na istnienie sektora drobnych właścicieli w gospodarce, chwilowe uznanie niezależnych samorządów robotniczych i obietnica reformy gospodarczej, uzyskanie drobnych koncesji od ZSRR w kwestiach ekonomicznych i wojskowych, a przede wszystkim publiczna obietnica prowadzenia polityki bardziej demokratycznej, zgodnej z aspiracjami społecznymi i świadomością narodową – zjednały mu w ciągu kilku dni ogromną większość społeczeństwa. Był to jedyny w historii PRL okres, kiedy polska ulica spontanicznie śpiewała Sto lat sekretarzowi komunistycznej partii, uznała go za narodowego przywódcę, a gdyby miał on dość odwagi, by przeprowadzić wolne wybory, zapewne odniósłby w nich zwycięstwo.
Okres października i popaździernikowej „odwilży" w latach 1956-1958 był chwilą szczytowej popularności socjalizmu i samej partii komunistycznej, choć uzyskaną przez odrzucenie komunistycznego totalitaryzmu, przez wybór drogi, którą tak przewidująco i wbrew Leninowi wskazywał kiedyś Abramowski. Na tej drodze Polska mogła się pogodzić nawet z nałożonymi jej w Jałcie ograniczeniami.
Intelektualnego ducha tych czasów wyrażał kierunek myślenia określony potem jako „rewizjonizm". Nie odrzucał on komunizmu, lecz jedynie interpretował na nowo, wracając do Marksa i Lenina na podobieństwo protestanckich usiłowań powrotu do ideologii i życia pierwszych chrześcijan. Nie odrzucał przyznanego przez marksizm „klasie robotniczej" i jej partyjnej „elicie" prawa do wyłączności rządzenia i do decydowania za innych, ale pragnął wyzwolić szeroko rozumianą partię – a więc tę „zewnętrzną" – i sam proletariat od dyktatury „partii wewnętrznej", zawodowego aparatu politycznego, „nowej klasy" biurokracji już nawet nie partyjno-rządowej, lecz partyjno-rządowo-bezpieczniackiej. Formuła demokracji proponowana przez rewizjonistów była więc formułą ograniczoną tylko do partii komunistycznej i tylko o naprawę tej partii zabiegała. Już sama w swej istocie była kaleka, bo odmawiała pełnych praw politycznych niekomunistom, a przynajmniej osobom nie akceptującym socjalizmu, czyniąc z nich obywateli drugiej kategorii. Na pewno jednak była bliższa demokracji niż ukształtowana w czasach stalinowskich i funkcjonująca do upadku komunizmu formuła „dyktatury aparatu". Nie trzeba dodawać, że w warunkach polskich, przy amorficzności partii, jej częściowych tylko związkach z komunizmem, formuła rewizjonistyczna była wyjątkowo pojemna, a jej zastosowanie musiałoby dość szybko doprowadzić do ewolucji partii w kierunku socjaldemokracji, społeczeństwo zaś w stronę faktycznego pluralizmu.
Władysław Gomułka nie był oczywiście duchowym synem Abramowskiego. Z przedwojennej Komunistycznej Partii Polski – w której nie należał do pierwszego garnituru przywódców – wyniósł na pewno niezłomną wiarę w marksistowskie perspektywy zarówno świata, jak swego kraju, ale jednocześnie wyniósł stamtąd brak zaufania do demokracji, pluralizmu, a nade wszystko do swego antykomunistycznie nastawionego narodu. Jako ten z przywódców pierwszych lat powojennych, który „miał rację", za co został potem odtrącony i uwięziony, dysponował po Październiku przez pewien czas osobistym autorytetem i cieszył się zaufaniem Polaków, o którym nie mógł marzyć żaden z szefów partii ani przed nim, ani po nim, dlatego tak łatwo uciszył rewizjonistycznych oponentów. Ale im dalej od Października, tym mocniej ujawniały się jego negatywne cechy, jego fatalne „starokomunistyczne" dziedzictwo, tym wyraziściej rysował się jego osobisty dramat, będący jednocześnie dramatem zaprzepaszczonych szans Polski. W coraz zacieklejszej walce z „rewizjonizmem" – który przecież wyniósł go do władzy – następowała erozja tego jedynego autentycznego (nim nadeszły wielkie dni Lecha Wałęsy) przywództwa w powojennej Polsce.
Kiedy w marcu 1968 roku – bez mała w dwanaście lat po Październiku – eksplodowało gromadzące się od lat niezadowolenie, był już tak samo jak inni przywódcy komunistyczni niechętnie i ze zniecierpliwieniem przyjmowaną figurą; odartą z październikowej charyzmy i tamtego depozytu zaufania. Na fali marcowego protestu – który jednak objął tylko studentów i intelektualistów – wypłynęły spostponowane nadzieje i postulaty rewizjonistyczne. Z jakąż powagą i przejęciem mówiono wtedy o socjalizmie, tym bardziej że sprzyjała temu „praska wiosna" w Czechosłowacji, gdzie do władzy doszła partyjna ekipa rewizjonistów i pragmatyków. Skandowano wtedy w Warszawie, Gdańsku, Krakowie:Cała Polska czeka na swego Dubczeka!
Rok 1968 był chyba ostatecznym kresem rewizjonizmu zarówno, jako ideologii z rzeszami wyznawców, jak i jako siły politycznej mającej nadzieję – przez powrót do marksowskich korzeni – nadać komunizmowi ludzką i pociągającą twarz. W Polsce naruszyły go czystki dokonane w partii i w świecie nauki, ostatecznie powalił go upadek rozbudzonych w Październiku nadziei, przypieczętowany marcową rozprawą z opozycją i rozpętaniem – z braku lepszych argumentów antyrewizjonistycznych – antysemickiej hecy. W Czechosłowacji zmiażdżyły go gąsienice inwazyjnych czołgów.
Październik 1956 roku zapoczątkował cykl powtarzających się kryzysów politycznych nękających uporczywie polski model komunizmu. Następny z nich to marzec 1968, potem grudzień 1970, czerwiec 1976, wreszcie wielkie starcie społeczne lat 1980-1981 i dwie fale strajków w 1988 roku, prowadzące już bezpośrednio do rozmów Okrągłego Stołu i pokojowej abdykacji komunizmu w Polsce.
Gomułka – jako demokratyczna i antystalinowska alternatywa w obrębie socjalizmu – wypłynął na fali masowego poparcia. Odszedł jako kat robotników Wybrzeża. Jego obciąża wina za odrzucenie projektu reformy gospodarczej, likwidację powstałych spontanicznie w 1956 roku samorządów robotniczych, powrót w stare koleiny biurokratycznej centralizacji, zaprzepaszczenie szans, jakie dawał Polsce wyjątkowo szybki w latach sześćdziesiątych rozwój gospodarczy zachodniego świata. Kiedy stoczniowcy Gdańska, Gdyni i Szczecina wyszli na ulice protestując przeciw kolejnej podwyżce cen, kłamstwom propagandy i nieefektywności zbiurokratyzowanej gospodarki, kazał do nich strzelać.
Edward Gierek, jego następca, wyniesiony na partyjny szczyt właśnie w tych grudniowych dniach 1970 roku, nie otrzymał już nawet części takiego poparcia jak Władysław Gomułka. Nikt nie śpiewał Sto lat, aprzesławny okrzyk Pomożemy!, rzucony na Wybrzeżu w styczniu 1971 roku w odpowiedzi na prośby i obietnice nowej władzy, padł nieskwapliwie, bez entuzjazmu – ludzie pamiętali. Gierek wiele obiecywał; otwarcie kraju ku Zachodowi, zaciągane tam pożyczki i nowe inwestycje przyniosły zrazu ekonomiczną pomyślność, wydawało się, że nareszcie będą zrealizowane stracone przez Gomułkę szanse włączenia się w międzynarodowy podział pracy i nowoczesną produkcję. Mechanizm gospodarczy i polityczny pozostał jednak niezmieniony, „reforma" była nadal słowem wyklętym, stara biurokracja doskonale prosperowała pod nowymi szyldami, gospodarka była tak samo nieefektywna, pożyczone pieniądze musiały się skończyć wcześniej lub później. Gierek odszedł w niesławie, jako grabarz polskiej gospodarki. Jego następca, Stanisław Kania, mógł już tylko obiecywać porozumienie z „Solidarnością". Ale i tego nie dotrzymał. Odszedł przezornie, nim jego z kolei następca, generał Wojciech Jaruzelski, wprowadził stan wojenny i unieważnił zdobycze kolejnej „odnowy".
Po każdym kryzysie, po każdej „odnowie", która kończy się nieuchronnie nadciągającą „odmową", po obarczeniu poprzedniego kierownictwa partyjnego winą za „błędy i wypaczenia", z partii odpływali zniechęceni i rozczarowani, a z nimi ci, którzy na fali społecznego poruszenia usiłowali ograniczyć uświęconą wszechwładzę biurokracji oraz zbliżyć politykę „nowej klasy" do oczekiwań społeczeństwa. Tak odeszła lub została usunięta w latach sześćdziesiątych czołówka „rewizjonistów", którą symbolizują takie nazwiska jak Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, profesorowie Leszek Kołakowski czy Włodzimierz Brus albo Lechosław Goździk (były I sekretarz komitetu partyjnego w fabryce samochodów na Żeraniu, przywódca październikowych wieców w 1956 roku, jeden z tych, którzy wynieśli Gomułkę do władzy). Po marcu 1968 roku oddawali legitymacje ci, którzy nie mogli znieść antysemickiej nagonki, rugów na uczelniach, a potem agresji na Czechosłowację. Po grudniu 1970 roku odchodzili niemogący się pogodzić ze strzelaniem do proletariuszy w imię szczęścia proletariatu, po stłumionych demonstracjach w Radomiu i Ursusie w 1976 roku spora grupa partyjnych dotąd Polaków miała dość gierkowskiego zakłamania. Wreszcie posypały się czerwone legitymacje w czasach „Solidarności", a jeszcze gęściej po wprowadzeniu stanu wojennego. Od 1980 do 1984 roku opuścił szeregi PZPR prawie co trzeci jej członek, ponad trzymilionowa przed powstaniem „Solidarności" partia zmalała o milion. Odpływali najlepsi, najbardziej wrażliwi, ideowi, niepokorni, daleko i szeroko myślący, mało już było wśród nich – tak jak i w całej partii – komunistów, raczej socjaliści albo po prostu lewicowi pragmatycy, daremnie usiłujący uczynić coś pożytecznego dla dobra kraju. Zostawali tacy, którym było wszystko jedno, którzy dla kariery lub świętego spokoju gotowi byli poprzeć każde działanie władzy, a oprócz nich rzednąca z kryzysu na kryzys grupka usiłująca zagłuszyć wołanie sumienia pragmatycznym stwierdzeniem, że „jeszcze nie wszystko stracone”, że „następnym razem...". Ale zwykle ich legitymacje leciały przy tej właśnie następnej i znów straconej okazji.
Tak z kryzysu na kryzys pogarszała się jakość moralna i intelektualna zarówno samej partii, jak i jej kierownictwa. Rzesza najbardziej wartościowych ludzi, najświetniejszych nazwisk, odeszła bez wątpienia na fali likwidacji rewizjonizmu i pięknych nadziei Października, potem były to już tylko jej echa, tak jak nieraz jeszcze partyjni odnowiciele usiłowali przy kolejnych kryzysach używać rewizjonistycznego języka, choć nie podzielali już tamtej ideowej wiary i chodziło im tylko o to, by było „trochę lepiej".
To pogarszanie było widać zarówno w coraz wyraźniej rysującym się z kryzysu na kryzys braku alternatywy na partyjnym szczycie dla skompromitowanej ekipy, jak i w malejącym z kryzysu na kryzys zaufaniu do objawiających się na tym szczycie „wybawicieli", w stopniowym odwracaniu się społeczeństwa od tak entuzjastycznie podzielanego w Październiku przekonania, że „lepsi" komuniści posadzeni w fotelach Biura Politycznego nareszcie zaprowadzą w Polsce praworządność, demokrację i dobrobyt.
Powstała w 1980 roku „Solidarność" – wiedziona spontanicznym odruchem tylekroć oszukanych Polaków – po prostu odwróciła się od partii plecami, przestały ją – w odróżnieniu od wszystkich poprzednich ruchów odnowy – interesować zmiany na partyjnym szczycie, nie zamierzała popierać „lepszych" przeciw „gorszym", „liberałów" przeciw „twardogłowcom", zostawiła partyjnych „oddolnych odnowicieli" w zupełnym osamotnieniu. Polskie społeczeństwo uczy się powoli, ale skutecznie.
Po raz ostatni polska ulica zaśpiewała spontanicznie Międzynarodówkę w 1976 roku, a była to protestująca ulica radomska. Potem był już tylko hymn narodowy i Boże, coś Polskę. Kiedy do strajkującej Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku telewizja przekazała obraz obrad plenum KC PZPR, które przyniosło częściowe zmiany na szczycie, nie wzbudziło to już sensacji, a zebrani przedstawiciele strajkujących zakładów wstali i zagłuszyli śpiewany na zakończenie przez partyjną „górę" hymn rewolucyjnego proletariatu hymnem narodowym Polski. Historia polskiej pieśni więcej nam mówi o przemianach nastrojów i świadomości niż opasłe tomy socjologicznych rozpraw.
Pod koniec sierpnia 1980 roku, gdy uwierzyłem już w siłę strajkujących, opuściłem Stocznię Gdańską i wróciłem do Krakowa, nie po to jednak, by wesprzeć rozpoczynających już swój strajk robotników Nowej Huty, lecz by doprowadzić do uchwalenia przez moją macierzystą organizację partyjną rezolucji popierającej gdańskie postulaty, domagającej się reform w partii i państwie, zwołania nadzwyczajnego zjazdu PZPR. Byłem bowiem przekonany, że bez zmian w partii Sierpień zostanie zaprzepaszczony, a siłowe starcie okaże się nieuchronne. I faktycznie, Podstawowa Organizacja Partyjna przy ówczesnym Związku Literatów Polskich w Krakowie uchwaliła taką rezolucję z datą 29 sierpnia.
Czyż nie miałem racji? Czyż nie mieli racji ci wszyscy – kierowani politycznym rozsądkiem, dobrze pojętym patriotyzmem, a pewnie i uznaniem dla jakiejś formy niekomunistycznego, demokratycznego socjalizmu – Polacy, moi ówcześni partyjni towarzysze, którzy tak uparcie i bezskutecznie zabiegali o poparcie potężnej wówczas „Solidarności" dla partyjnej odnowy? I czy okrutny bieg wydarzeń nie potwierdził wszystkich naszych obaw?
Oczywiście!
Nie zrozumieliśmy tylko nieuchronnej odmiany czasu, nabytego przez społeczeństwo gorzkiego doświadczenia, a przemawiając językiem martwego już rewizjonizmu, odwoływaliśmy się do koncepcji, która była zbawienna w 1956 roku, pewnie byłaby jeszcze użyteczna w latach 1970-1971, ale dziesięć lat później napotkała tylko głuche milczenie tylekroć wyprowadzanych w pole Polaków, bo i zaprezentować im mogła najwyżej lichotę „liberalnej alternatywy", przetrzebionej przez wszystkie poprzednie kryzysy, wszystkie poprzednie bezpowrotne upływy sensu, nadziei i najlepszych ludzi.
Fenomen polskiej ulicy śpiewającej spontanicznie Sto lat przywódcy komunistycznej partii nie powtórzył się już nigdy.
W stanie wojennym i później kierownictwo partii – tej samej, ale nie takiej samej, jak powiadał w swych przemówieniach generał Jaruzelski – pod hasłem „socjalistycznej odnowy", potwierdzając formalnie chęć realizacji Porozumień Sierpniowych, głosząc, że nie ma powrotu ani do tego, co było przed Sierpniem ani do tego, co przed Grudniem, odbudowało całą tylekroć skompromitowaną – a naruszoną w okresie „Solidarności" – strukturę polityczną „realnego socjalizmu" z cichym, lecz niekwestionowanym prymatem partyjnej biurokracji, wszechmocą Służby Bezpieczeństwa, cenzurą prewencyjną, nomenklaturą, tolerowaniem na oficjalnej scenie tylko podporządkowanych organizacji. Partia – po bezprzykładnym odpływie rzesz członkowskich – okazała się jeszcze słabsza, jeszcze bardziej zdominowana przez bezwolny element karierowiczowski; już dawno przestała być komunistyczna, bo trudno, by po tych wszystkich niepocieszających doświadczeniach w czyimkolwiek sercu uchowała się choć iskra tamtego mesjańskiego ognia. Była nawet niezbyt socjalistyczna, jako partia „ludzi władzy" motywujących swą do niej przynależność już nie tą – martwą od dawna – fasadą ideologii, lecz pragmatycznymi argumentami „racji stanu", „położenia geopolitycznego", większej sensowności robienia rzeczy pożytecznych niż trwania w opozycji; już nie mówiono o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, bo ta została negatywnie zweryfikowana przez stan gospodarki i społeczeństwa, lecz bez żenady przyznano, że skoro Polska jest krajem zależnym, bez realnych widoków na bliską niepodległość, to nie jest niczym nagannym udział w podporządkowanej obcym interesom administracji, jak nie był on naganny w XIX wieku, pod warunkiem robienia w niej czegoś pożytecznego dla kraju i rodaków. Coraz częściej bohaterem politycznym tej „nowej klasy" lat osiemdziesiątych bywał nie Marks, Lenin albo Władysław Gomułka, ale Józef Piłsudski (bo wziął Polaków za mordę), bądź Roman Dmowski (bo był uczciwym narodowcem). Argument „mniejszego zła" zastąpił racje ideologiczne, a elitarny autorytaryzm – formalnie wciąż deklarowaną przynależność do lewicy.
Po okresie „Solidarności", kiedy zdecydowanie podniosła się poprzeczka społecznych oczekiwań i nadziei, wprowadzane reformy były odbierane jako całkowicie niewystarczające. Zapewne byłyby one zbawcze dla ekipy Gierka – gdzieś może jeszcze w 1976 roku lub wcześniej – tak jak z kolei gierkowskie zmiany pewnie ocaliłyby ekipę Władysława Gomułki i byłyby dobrze przyjęte przez społeczeństwo w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Warto zauważyć, że po każdorazowym kryzysie politycznym w partii dochodzili do władzy „liberałowie" z poprzedniego okresu i zaczynali stosować recepty w sam raz dobre na ówczesne schorzenia, mające szansę pozytywnego przyjęcia przez ówczesną świadomość, lecz całkowicie niewystarczające dziś. To bezustanne – ciągnące się przez wszystkie polskie kryzysy – zapóźnienie było dramatem zarówno tych, którzy, aktualnie stojąc na szczycie, usiłowali coś zmienić, jak i całego społeczeństwa. Nie istnieje niestety w historii przykład udanych reform przeprowadzonych wyłącznie odgórnie, przy niemożliwości legalnego zorganizowania się i wypowiedzenia swego zdania przez siły proreformatorskie.
I tak też się stało: śmiertelnie osłabiona, niezdolna do działania Polska Zjednoczona Partia Robotnicza rozsypała się w wyniku paru słabych strajków w 1988 roku, a przede wszystkim na skutek poczucia własnej bezsilności i braku wsparcia ze strony równie osłabionych sowieckich bagnetów.
Dwudziestego pierwszego czerwca 1945 roku w Moskwie przedstawiciele podległego komunistom Rządu Tymczasowego oraz zaproszeni reprezentanci ugrupowań niezależnych z kraju i zagranicy zawarli porozumienie, na mocy którego powstał – uznany natychmiast przez wielkie mocarstwa – Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. Listę zaproszonych ustalili ministrowie spraw zagranicznych USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR pod dyktando Wiaczesława Mołotowa, wsławionego złożeniem obok hitlerowskiego ministra Ribbentropa podpisu na sowiecko-niemieckim układzie sankcjonującym rozbiór Polski w 1939 roku. Tworząc tę listę, zignorowano oczywiście legalny rząd Rzeczypospolitej urzędujący w Londynie, nie miała ona nic wspólnego z faktyczną reprezentatywnością zaproszonych polityków, za to wiele wspólnego z interesami sowieckimi w Polsce. Na czele reprezentacji komunistycznej stali Bolesław Bierut i Władysław Gomułka. Jedynym reprezentatywnym politykiem emigracyjnym był Stanisław Mikołajczyk, były premier rządu londyńskiego, przywódca partii chłopskiej – Polskiego Stronnictwa Ludowego. Jak na ironię – a może właśnie celowo – tegoż 21 czerwca ogłoszono wyrok w haniebnym procesie moskiewskim. Sowiecki sąd wojskowy pod kierownictwem wsławionego okrutnymi wyrokami w procesach stalinowskich generała Wasilija Ulricha – gwałcąc zarówno prawo międzynarodowe, jak i elementarne normy moralne – skazał zwabionych podstępem na „rozmowy" przywódców Armii Krajowej i polskiego podziemia niepodległościowego, w tym członków wciąż uznawanego przez mocarstwa zachodnie rządu emigracyjnego. Sygnatariusze porozumienia moskiewskiego, tak jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i cały świat, gładko przełknęli rzucone im przez Stalina wyzwanie. Protestował tylko polski rząd londyński pod kierownictwem socjalisty Tomasza Arciszewskiego, Mikołajczyk został na emigracji okrzyknięty zdrajcą. Miał jednak ludowy polityk podstawy do nadziei i nie był pozbawiony mocnych atutów, choć przyjmował wyjątkowo niegodny dyktat: odcinał się od emigracji, uznawał prymat komunistów w Polsce, zgadzał się z utratą Wilna i Lwowa, a co gorsza, z haniebnym wyrokiem na przywódców antyhitlerowskiego podziemia. Ale też coś zyskiwał i trzeźwy rachunek polityczny podpowiadał mu, że warto przyjąć twarde warunki „porozumienia moskiewskiego": deklaracja jałtańska gwarantowała wolne wybory w Polsce, a ich wyniku i społecznego poparcia dla swej partii Mikołajczyk był pewny. Wchodząc do rządu nawet na takich warunkach i uzyskując możliwość legalnego działania opozycji w Polsce, uczestnicząc w wyborczej rozgrywce, otwierał realną szansę na Polskę pluralistyczną, w której komuniści będą tylko jedną z sił politycznych. W kraju został przyjęty entuzjastycznie, PSL stało się najsilniejszą partią polityczną. Cóż, akcja sił bezpieczeństwa, cenzura prewencyjna, a na koniec sfałszowanie wyborów doprowadziły do upadku jego partii i niesławnej ucieczki przywódcy. Mocarstwa zachodnie – na których oczach łamano ustalone w Jałcie zasady – milczały.
Trzydziestego pierwszego sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej podpisano porozumienie między reprezentującym rząd PRL wicepremierem Mieczysławem Jagielskim a Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym, reprezentującym pod przewodnictwem Lecha Wałęsy ogół strajkujących ludzi pracy Wybrzeża. Porozumienie było wynegocjowanym w długotrwałych pertraktacjach kompromisem uwzględniającym – choć nie w takim zakresie jak tego początkowo żądali – całość postulatów strajkujących pracowników, a nade wszystko zapewniającym możliwość legalnego działania niezależnym i samorządnym związkom zawodowym, które osiemnaście dni później połączyły się w jeden organizm pod nazwą „Solidarność". Ceną za to było uznanie konstytucji PRL i wpisanej do niej „wiodącej" roli partii komunistycznej. Wiadomo było, że komunistyczne rządy nie mają zwyczaju dotrzymywania porozumień ze słabszym partnerem, Wałęsie już wtedy nieraz zarzucano niemoc i nadmierną ugodowość w kontaktach z władzą. Założyciele nowych związków liczyli jednak na masowe poparcie, które zapewni im siłę nie mniejszą niż ta, jaką dawała strajkowa jedność. Nie przeliczyli się, „Solidarność" szybko doszła do 10 min członków, podporządkowane komunistom związki zawodowe rozleciały się jak domek z kart. Kiedy jednak 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wyprowadził na ulice wojsko i milicję, spośród 10 min aktywnie przeciwstawiły się agresji tylko nieliczne grupy. Porozumienie gdańskie zostało złamane, podobnie jak przed trzydziestu sześciu laty porozumienie moskiewskie.
Od porozumienia moskiewskiego do porozumienia gdańskiego – oto najkrótsza synteza powojennych dziejów ustroju komunistycznego w Polsce.
Komunizm – tak jak każda despocja – dotrzymywał porozumień tylko z silnymi. Ale podpisując porozumienie gdańskie, był już bardzo słaby i zepsuty; zbyt słaby, by je złamać skutecznie i definitywnie. Generał Wojciech Jaruzelski i premier, a jednocześnie ostatni przywódca PZPR, Mieczysław F. Rakowski zdołali jeszcze dopisać ostatnią chwalebną kartę do swych nieciekawych życiorysów komunistycznych aparatczyków: gdyby nie zgodzili się na rozmowy Okrągłego Stołu i gdyby nie zaakceptowali ich rezultatów, to półtrup komunizmu – nie tylko w Polsce, ale i na świecie – gniłby jeszcze z dziesięć lat, aż na koniec, spływając krwią, zapadłby się pod własnym ciężarem, miażdżąc przy okazji rzesze przypadkowych ofiar wplątanych w ten straszny i tak długo odwlekany upadek.
Czemu przypisać tak łagodny i pokojowy koniec najstraszniejszego totalitaryzmu w dziejach świata? Czy doprowadził do tego Michaił Gorbaczow ze swoją sławetną pierestrojką – obojętnie, czy wypływała ona ze szlachetnych intencji rozwalenia komunizmu od środka, czy była tylko nieudolną zabawą megalomańskich dyletantów? Czy zmusił Sowiety do kapitulacji prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan i jego ekipa „mocnych ludzi" forsująca zbrojenia, o jakich słabnąca gospodarka sowiecka nie mogła nawet marzyć? A pomógł im jeszcze nasz Pułkownik Wallenrod – Ryszard Kukliński – przekazując w amerykańskie ręce najtajniejsze sowieckie plany wojenne. A może rozłożyła komunizm wojna na dwóch frontach, na których zwycięstwo było niemożliwe: w Afganistanie, gdzie partyzanci dostali amerykańskie rakiety, i w Polsce, gdzie podziemnej „Solidarności" cały świat słał pieniądze i powielacze, a duchowo wspomagał ją polski Papież? A może to po prostu spisek tajnych służb, które już od dawna wiedziały, że scentralizowana gospodarka jest do niczego, że trzeba znaleźć jakiś wiarygodny sposób zmiany ustroju, odesłania do lamusa komunistycznych dogmatów i miękkiego lądowania dla komunistycznych aparatczyków?
Pewnie wszystko to po trochu, a co w jakiej proporcji – na to odpowie historia, zapewne dopiero wtedy, gdy ani autora, ani czytelników tej książki dawno nie będzie na świecie. Hitleryzm rozpętał wojnę światową, odszedł więc krwawo i szybko. Komunizm był chytry: unikał wojny z silnymi, brał za gardło tylko słabych. Przywódcy – przynajmniej po Breżniewie – na pewno widzieli zbliżający się koniec. Jego nieubłaganym zwiastunem była niewydolność gospodarcza. Tajne służby widziały to jeszcze wcześniej. Tak odbywają się rewolucje ery atomowej. Można sobie wyobrazić – i napisano na ten temat parę książek typu political fiction – hitleryzm zwycięski i Hitlera, jako starego, zniedołężniałego wodza, niezdolnego do uzmysłowienia sobie zagrożeń wynikających z niewydolnej gospodarki, korupcji partyjnych urzędników i frustracji poddanych gigantycznego imperium. Młodsi myślą tylko o tym, jak odsunąć lub zneutralizować starucha, aby rozpocząć swoją pierestrojkę, mającą tchnąć nowe siły w skamieliny dawnej potęgi, a przynajmniej zapewnić jakiś ratunek rządzącej grupie.
Pewnego dnia dzisiejsi przywódcy zejdą ze sceny. Sowiecka potęga przeminie jak Niniwa i Tyr – napisał swego czasu w Bożym igrzysku Norman Davies. I tak się stało, szybciej niż ktokolwiek przypuszczał: komunizm jest dziś tylko obiektem badań historyków, tak jak wykopaliska prehistorycznych gadów. Na pewno znaczną – a jutrzejsi historycy ocenią jaką – część zasługi za tak szybkie i spokojne uśmiercenie potwora mamy my, Polacy. Naród, który żył powstaniami i rewolucją wykazał – i to po obu stronach politycznej barykady – rozum, umiar i zimną krew. Jest to zrozumiałe tylko dla umysłu, który wie, że polskie powstania i rewolucje nie wynikały jedynie z gorącej głowy i niespokojnego serca, że były też aktem rozumu narodu, który, wtłoczony w obce mu struktury gwałcące Ducha Rzeczypospolitej, nie miał innego wyjścia niż walka, bo tylko przez nią ten duch nie umierał. A my przecież to wiemy i dobrze widzimy ten wątek w polskich dziejach.
Komunizm byłby wspaniałą ideą, gdyby nie było ludzi. W szczególności w Polsce byłby nadzwyczajnym wynalazkiem, gdyby nie było Polaków – napisał kiedyś Leszek Kołakowski. Tylko w Polsce naród co kilka, kilkanaście lat zrywał się do protestu przeciw narzuconej dyktaturze: nie żądał niemożliwego, nie wołał o niepodległość, choć zawsze o niej myślał. Rozum i trzeźwy rachunek temperowały uczucia: żądaliśmy tylko trochę lepszej władzy, troszeczkę więcej swobód w tym samym baraku tego samego obozu, którego nie można było jeszcze rozwalić. I to właśnie udawało się wywalczyć, choć nieraz za cenę krwi rozlanej na polskich ulicach: z kryzysu na kryzys komunizm był coraz słabszy, coraz bardziej liberalny, coraz mocniej i nieodwołalnie zepsuty. Aż w końcu wypłynęły z niego resztki sił, wypadły mu zęby i zdechł. Nikt nie stanął w jego obronie, nawet ci, którzy nazywali się oficjalnie „komunistami". Bo w Polsce już od dawna komunistów nie było, tak jak nie było prawdziwego czerwonego totalitaryzmu: może jeszcze za Stalina i Bieruta, ale już potem były tylko różne lipne atrapy na coraz bardziej glinianych nogach. Dlatego komunizm musiał upaść najpierw w Polsce, aby ludzie w innych barakach „przodującego obozu" zobaczyli, że czerwony król jest nagi i bezzębny, więc można zrobić z nim porządek – każdy po swojemu i jak potrafi. Także, dlatego Polska jest jedynym krajem dawnego „bloku", w którym nie ma partii nazywającej się „komunistyczną" albo przynajmniej odwołującej się do Marksa i propagującej rozpoczęcie od nowa tego najbardziej absurdalnego i kosztownego eksperymentu w dziejach świata. Tak odbywają się rewolucje ery atomowej.
Jeśli komunizm jest martwy, to na pewno najbardziej jest to widoczne właśnie w Polsce. Ale choć go tak szczęśliwie powaliliśmy, to przecież zabrał – nam, żyjącym tutaj w tych niezbyt udanych latach – tak wielki kawał życia. W czasach, kiedy inne, bardziej szczęśliwe narody i lepiej przez los potraktowani ludzie żyli sobie normalnie, zmarnowano nasz czas przez zakłamany ustrój, fikcyjną gospodarkę, pozorne wartości i fałszywych proroków. Zmarnowany jest nawet czas tych, którzy wytrwale z komunizmem walczyli i nigdy nie ulegli jego pokusom. I to wielkie, zbiorowe zmarnowanie jest zapewne ostatnią zbrodnią komunizmu, którą popełnił na nas wszystkich – tu żyjących – w czasach, kiedy nie miał już sił na to, aby mordować lub zsyłać do łagrów. Dlatego komunizm jest wciąż żywy, dopóki żyjemy my – jego ofiary – które okradł z tego, co dla człowieka najcenniejsze i tylko raz mu dane: z czasu.
Komunizm umarł, ale żyją jego pozostałości. Najlepszym przykładem jest Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP), powstała na tym samym zjeździe, na którym rozwiązywano PZPR i dlatego jej skrót literowy bywa interpretowany jako Stowarzyszenie dla Ratowania Posad. Nader skuteczne, skoro w demokratycznych wyborach zdobywa władzę, a z nią najwyższe stanowiska w państwie. Jest takie, jakie mogły być pozostałości po przeoranej kolejnymi kryzysami, osłabionej na wszystkich historycznych zakrętach partii formalnie komunistycznej: nie ma w nim komunistów, socjalistów też niewiele, przeważają pragmatyczni, bezideowi „ludzie władzy" i trochę sierot nieutulonych w bólu po upadku miłej ich sercu oraz kieszeni Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Tylko przez taką partię – obecnie pod nazwą SLD – osoby zajmujące wysokie stanowiska w aparacie władzy dawnej PRL mogą sięgać po pozycje na szczycie niepodległej Rzeczypospolitej. Czyż to nie oburzające? Ci, którzy pod koniec PRL, w Polsce, jak się to powiada „jaruzelskiej", służyli obcemu namiestnictwu, uprawiali fikcyjną gospodarkę i czcili fałszywych proroków nie mają przecież moralnego prawa kandydować do władz wolnej Polski, powstałej przeciw nim i wbrew ich oporowi!
Dekomunizacja, jako nieuchronna konsekwencja komunizmu? Może była na nią szansa z chwilą objęcia przez Lecha Wałęsę prezydentury odrodzonej Rzeczypospolitej? Może zaraz po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu... Może należało ten moment przyśpieszyć, korzystając z samorozwiązania się PZPR z początkiem 1990 roku, bo zniknęła z politycznej sceny strona umowy zawartej tak niedawno przy Okrągłym Stole, a więc sama umowa przestała obowiązywać... Może... Może tak drastyczne i radykalne działanie, oparte na ustawie przyjętej przez nowy Sejm albo zawarte w szybko uchwalonej przezeń konstytucji, byłoby oczyszczające, pokazałoby Polakom, że coś się bezpowrotnie skończyło, że PRL – choć w tym państwie rodziły się, pracowały i jakoś dorabiały całe pokolenia Polaków – była tworem obrzydliwym, obcym, że okradziono ich z najlepszych, twórczych lat. Ale tak się nie stało, niestety... PRL i jej dziedzictwo zostały uprawomocnione przez milczenie na ten temat, a potem przez wyniki wyborów w latach 1993 i 1995, w wyniku których najpierw objęła władzę partia – choć demokratyczna – to wywodząca się bezpośrednio z dawnej PZPR, a potem prezydentem został działacz tejże partii. Dziś jedyną możliwą dekomunizacją jest ta nieuchronna – biologiczna. Choć komunizm jest martwy, to żyć będzie pośród nas tak długo jak jego ostatni świadkowie. I niech pretensję o to mają do siebie te partie i partyjki mieniące się „solidarnościowymi" i „niepodległościowymi", które wolały czczą sejmową gadaninę oraz potępieńcze swary między sobą od skutecznego działania. A zresztą, sprawując władzę, też nie zaprezentowali nic wiele lepszego od konkurencyjnej SLD. Czyn i rozwaga Polaków nie po raz pierwszy zostały zaprzepaszczone przez marnych polityków, jakich spomiędzy siebie wyłonili.
A może inaczej... Mówi się wiele o cenie za rewolucję, którą jest krew. Taką cenę nie raz płaciliśmy w nadmiarze, dość wspomnieć Powstanie Warszawskie. Może dlatego staraliśmy się prowadzić naszą rewolucję tak, jak pozwalają na to realia ery atomowej: jako ewolucję. Dlatego nie zapłaciliśmy ceny krwi, obalane monumenty nie miażdżyły rewolucyjnego tłumu, potwór zdechł cichutko, w smrodzie i w niesławie. Nikt nie wieszał tych, którzy do końca oddawali mu cześć. Ale jest też cena za ewolucję, choć o ile mniej się o niej mówi. Za skuteczną ewolucję płaci się nikogo nie satysfakcjonującym kompromisem. Bo czymże on jest? Spotkaniem w połowie drogi. Sprzedaniem części żądań za zrealizowanie innego ich fragmentu. Ale nie całości. Całość triumfuje tylko w dniu zdobycia Bastylii, spłukana krwią i pobłogosławiona świstem salw plutonów egzekucyjnych. Dlatego ta wygrana rewolucja ery atomowej jest tak mało satysfakcjonująca, choć tak bardzo skuteczna. Dlatego ceną za ewolucję jest niezadowolenie, pogarda dla odzyskanej demokracji, absencja w dniu wyborów, gadanina o spisku tajnych służb, a nade wszystko konieczność współżycia z pokonanym wrogiem, który zwykle wychodzi na swym upadku o wiele lepiej niż szlachetny rewolucjonista na swym zwycięstwie. Tak bowiem smakują rewolucje naszych czasów.
Komunizm jest martwy nawet wśród byłych komunistów, choć żyją jego pozostałości i bynajmniej nie zamierzają być skamielinami. Ale czy jest martwy naprawdę? Historia nie zakończyła się w 1989 roku, wraz z triumfem społeczeństw liberalnych. Historia zaczęła się w 1989 roku od nowa, wraz ze wszystkimi nierozstrzygniętymi sprawami i krwawymi bitwami, jakie w ich imię toczono. Tak samo jak kapitalizm XIX-wieczny, tak XX-wieczny i XXI-wieczny wytwarza, oprócz nęcących dóbr, gigantyczną pustkę moralną, w której wśród bezrobocia, nierówności, obojętności na cierpienie innych ludzi, brzmi, stare jak historia, wezwanie do powszechnej równości i bezwarunkowego braterstwa. Tak samo jak niegdyś płonie w ludzkich sercach złudna nadzieja na świat sprawiedliwy i solidarny. Całe zło tego świata to – powtórzmy za Bierdiajewem – niespełniony chrześcijański obowiązek. Czy otumaniający umysły czad doktryn oferujących totalitarną receptę na wszystko, o którym pisał Kołakowski, czy siła moralnego gestu, o której pisał Ortega y Gasset, czy po prostu niepokój umysłu, na który skarżył się Bogu św. Augustyn, wszystko to sprawia, że przyszli fałszywi prorocy przyszłych pozornych wartości i fikcyjnych doktryn już wyrastają wśród nas. Może już spotykamy ich na ulicach, może dopiero bawią się w jakiejś piaskownicy, a może dopiero przyjdą w kolejnym pokoleniu. Ci kolejni „filozofowie" z kolejnego państwa Platona nie będą prostą powtórką Hitlera, Lenina i Dzierżyńskiego; może wyda im się, że kolejna recepta na zbawienie świata wbrew jego woli znajduje się po stronie religii, a może zaoferują swym współczesnym wybawienie od wolności i ułaskawienie z dylematów wyboru przez jakąś utopię techniczną? Ale przyjdą na pewno. Historia bowiem się nie kończy, a nasze dusze są niespokojne, Panie...